
Po długim oczekiwaniu (prawie
3 lata od zapowiedzi w sierpniu 2010 roku) najnowsza odsłona serii Bioshock,
z podtytułem Infinite, zagościła na półkach sklepowych. Czy warto
było tyle czekać? Czy Irrational Games, twórcy kultowego,
pierwszego Bioshocka udźwignęli temat i wynieśli go w przestworza? Przekonałem się o tym bardzo szybko.
Zanim zacznę o samej
grze, kilka słów wstępu.
Dla pierwszego Bioshocka kupiłem swojego pierwszego Xboxa 360. Pokaz możliwości
graficznych, klimat i wyłączność na tę platformę (czasowa) podkusiła mnie do porzucenia PC na rzecz konsoli. Absolutnie tego nie
żałuję, gra przerosła moje najśmielsze oczekiwania i stała się dla mnie
symbolem przejścia. Dlatego tak bardzo wyczekiwałem "dwójki", która
już tak dobra nie była (no serio? dodatek fabularnie był lepszy od całej
podstawki!), a już z lekka dozą niepewności patrzyłem na zbliżające się
Infinite. Tak, wiedziałem, że to ekipa Irrational Games wróciła za stery, ale wiecie jak to jest - gdy się
strujecie wódką, to niechętnie na nią patrzycie mimo zmiany etykiety ;). Jednak
przyjaciel namówił mnie na zakup i tak oto wzniosłem się w chmury, a
towarzyszył mi główny bohater tej opowieści - Booker DeWitt.
Booker to zdecydowanie gość z historią : weteran, hazardzista po uszy w długach. Nic dziwnego, że wpakował się w niezłe tarapaty. Jednak pewnego
dnia pojawiła się szansa na odkupienie jego długów - jego zadaniem jest
sprowadzić pewną dziewczynę z podniebnego miasta-fortecy, Columbii, z
powrotem do Nowego Jorku.
Rozpoczęcie gry jest puszczeniem oczka w stronę osób, które skończyły pierwszą
część, bowiem dopływamy łódką podczas burzy do opuszczonej latarni morskiej.
Takich ukłonów i nawiązań jest więcej, ale nie mogę sobie pozwolić na ich
przytoczenie, bowiem pojawiają się tak późno i mają aż tak istotne znaczenie,
że skrzywdziłbym tych, którzy jeszcze nie grali. A chodzi o to, żeby ich
zachęcić, bo zdecydowanie warto.
Wraz z naszym pojawieniem się w podniebnym mieście sprawy zaczynają nabierać
coraz szybszego obrotu. Tutaj warto zaznaczyć, że miasto poszło w stronę kultu
jednostki z domieszką amerykańskiego patriotyzmu (a jakże). Akcja dzieje się w
1912 roku, więc takie zachowania społeczne jak rasizm czy seksizm są na
porządku dziennym. Bardzo szybko bowiem zostajemy okrzyknięci fałszywym
pasterzem i całe siły proroka, który rządzi niepodzielnie podniebnym miastem,
są skierowane w naszą stronę. Dodatkowy klimat budują porozwieszane plakaty
oraz dobiegająca nas zewsząd muzyka propagandowa.
Chodząc ulicami Columbii czułem ciągle uczucie deja vu - jakbym już tu był, ale
niektóre elementy były inne. Wszystko to zmierza ku epickiemu końcowi, który na
długo zostanie w Waszej pamięci, zapewniam Was. Do fabuły nie mogę się w żaden
sposób przyczepić i na pewno długo jeszcze będę polecał tę grę tak mocno, jak
polecałem jej pierwszą część.
"Umysł obiektu będzie podejmował rozpaczliwe próby w celu stworzenia wspomnień, gdy żadne nie istnieją..."
Bariery w podróży międzywymiarowej,
R. Lutece, 1889r.
Sama mechanika to dalej
ten sam dobry, pierwszy Bioshock,
ale z pewnymi nowościami. Zamiast Plazmidów mamy Vigory, które mają takie samo
działanie, do tego wszelkiego rodzaju pistolety, karabiny oraz wyrzutnie w
naszym arsenale. Uwaga - jednocześnie możemy mieć przy sobie tylko dwie bronie,
ale za to wszystkie Pla...Vigory. Zarówno moce jak i uzbrojenie możemy ulepszać,
ale róbcie to rozsądnie - nie ma możliwości ulepszenia wszystkich w jednej grze, więc zalecam skupić się na dwóch mocach i dwóch pukawkach.

po prostu nakierowywałem celownik na takie szyny i bach!
Magnetyczny Sky-Hook załatwia sprawę równie dobrze, jak załatwia przeciwników (służy
on do zadawania obrażeń wrogom i ich wykańczania). Kolejną, mocno promowaną
nowością, jest zdolność Elizabeth (dziewczyny, którą mamy uratować) do
przyzywania przedmiotów z innych wymiarów do naszej rzeczywistości. Jest to
mega przydatne i często ratuje tyłek, ale mam wrażenie, że zostało to
wprowadzone za późno, a przynajmniej ja się nie nacieszyłem tym zbytnio.
Elizabeth : "Czy boisz się Boga?"
Booker : "Nie, ale boję się ciebie"
Reasumując, jedyne
rzeczy do których mogę się przyczepić to:
- I think i'm a clone now - miałem czasem wrażenie, że tylko trzy-cztery
osoby z danej frakcji w Columbii żyją i są notorycznie klonowane do
walki.
- Tato, gdzie jesteś - Big Daddy był ikoną dwóch pierwszych Bioshocków. Niesamowicie wykreowana postać z bardzo ciekawym tłem historycznym. Tutaj w zamian dostaliśmy Handymanów, o których nie można powiedzieć, żeby byliw połowie tak dobrze nakreśleni. Nawet w trakcie gry nie natknąłem się na jakieś ważniejsze wspomnienia o nich.
- To już koniec? -
Nie traktujcie tego na poważnie jako minus, ale to jest jedna z tych gier,
gdzie bardzo żałuję, że się skończyła. Cieszę się z Season Pass'a, który
da mi dostęp do nadchodzących trzech dodatków fabularnych, ale po takim
epickim zakończeniu gry wiem, że muszę odpocząć na jakiś czas od
Bioshocka.
Poza tymi szczegółami - to jest gra, w którą musicie zagrać,
której zakończenie będzie Wam się sniło po nocach i (może tak jak ja) o której będziecie jeszcze długo myśleć. Jak już określiłem to na Facebooku -
"jebane arcydzieło", które jak dla mnie swoim poziomem przebija
pierwszą część z serii. Ken Levine i Irrational -
jestem Wasz, dostarczajcie tylko takie gry.
Aha! Polecam od razu poziom hard, nie jest bardzo trudny, ale stanowi chociaż jakiekolwiek wyzwanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz